Rzucam CBŚ i KGP
Pewien amerykański biznesmen wybrał się do Meksyku. Będąc w wiosce na wybrzeżu, w małym porcie spotkał rybaka, który wrócił z ładunkiem bardzo dobrej jakości tuńczyka. Amerykanin
zagadnął go:
— Ile trwały twoje dzisiejsze połowy?
— Och, niezbyt długo.
— A co robisz z resztą czasu?
— Śpię do późna, spędzam czas z moją żoną i dziećmi, chodzę na spacery, sączę wino i gram na gitarze z moimi amigos. Jestem bardzo zajętym człowiekiem, senior.
— Słuchaj, jestem doświadczonym człowiekiem biznesu i radzę ci, żebyś zaczął łowić więcej ryb.
— Po co mi więcej ryb?
— Po to, żebyś zarabiał więcej pieniędzy.
— A po co mi pieniądze, senior?
— Żebyś mógł kupić większą łódź i łowić jeszcze więcej ryb. A z zysków mógłbyś kupić więcej łodzi i zatrudniać rybaków. Dzięki temu mógłbyś otworzyć przetwórnię ryb, kontrolując zarówno surowiec, jak i produkt, a potem przenieść się do Mexico City, a może nawet do Nowego Jorku. Byłbyś człowiekiem sukcesu!
— Ile czasu by mi to zajęło?
— Jakieś 10 – 15 lat.
— Aha. To dość długo.
— Posłuchaj, wtedy przychodzi najpiękniejszy moment. Sprzedajesz dobrze prosperującą firmę i zarabiasz miliony, miliony dolarów!
— Miliony? A po co?
— Po to, żebyś mógł się wyprowadzić do nadmorskiej wioski, by spać do późna, spokojnie spędzać czas ze swoją żoną i dziećmi, chodzić na spacery, sączyć wino i grać na gitarze ze swoimi amigos.
Ludzie lubią tę historię. Ja też ją lubię. Opowiada ona o tym, że już teraz mamy to, na co tak ciężko przychodzi nam pracować całe życie. Z psychologicznego, biznesowego i rozwojowego punktu widzenia puenta nie do końca jest jednak życiowa. Lekcja wdzięczności, pewnego luzu w podchodzeniu do dnia codziennego, szczęśliwego życia — owszem, ale nie pracy jako takiej. Większość moich znajomych na pracę i dojazd do niej poświęca około 10 godzin, więc na spacery, dzieci, sączenie wina i znajomych mają czas albo późnym wieczorem, albo w weekendy. Wielu z tych znajomych, jak i ja sama, weekendy z kolei poświęca na rozwój, studia i kursy, myśląc o zmianie pracy. Zostają więc późne popołudnia i wieczory. Czy tak musi być? Dziś w pracy chcemy się rozwijać, przeżywać nowe doświadczenia, być w stanie flow, odczuwać szacunek innych i uznanie z ich strony. Chcemy lubić swoją pracę. I dobrze na niej zarabiać. Pewnym mitem jest powtarzanie za Konfucjuszem: „Wybierz pracę, którą kochasz, a nie będziesz musiał pracować nawet przez jeden dzień w swoim życiu”, ponieważ jeśli pracujesz dla kogoś, to zawsze mimo wszystko będziesz musiał się podporządkowywać, a jeśli jesteś freelancerem, to poza robieniem tego, co kochasz, będziesz także project menedżerem, księgowym, negocjatorem i sprzedawcą w jednym. Czy więc praca marzeń nie istnieje i lepiej zostać tam, gdzie jesteś? Najpierw opowiem Ci swoją historię.
HISTORIA Policjanci z Miami
Miałam chyba 16 lat, gdy w szkolnym radiowęźle usłyszałam o Wyższej Szkole Policji i o zaczynającym się właśnie naborze do niej. Poczułam w brzuchu to przyjemne mrowienie, które się czuje, gdy się w kimś zakochujesz. Uczyłam się w liceum, gdzie po dwóch latach mogliśmy wybrać swoją specjalizację, na przykład matematyczną, biologiczną lub humanistyczno-językową. Nie, nie była to prywatna szkoła, lecz II LO w Gorzowie Wlkp. Szybko sprawdziłam, z czego są egzaminy i wybrałam tę ostatnią specjalizację. Od tego momentu zaczęłam odliczanie niespełna 700 dni do rozpoczęcia egzaminów na uczelnię, w której liczba chętnych dorównywała liczbie mieszkańców średniej wioski, a miejsc było tyle, co na pokładzie statku kosmicznego „The 100”. Egzaminy były dwuetapowe, a gdy się przeszło pierwszy, trzeba było udać się na cały tydzień do Szczytna. Przez dwa lata się do nich przygotowywałam, więc mimo aury przerażenia i stresu wierzyłam, że się dostanę. Pracę detektywa w policji od zawsze kojarzyłam z postaciami takimi jak Herkules Poirot czy Sherlock Holmes oraz serialami typu Dempsey i Makepeace na tropie czy Policjanci z Miami. Jeśli urodziłeś się przed 1980 rokiem, na pewno je pamiętasz. Po 10 latach od momentu, gdy usłyszałam ogłoszenie w szkolnym radiowęźle, siedziałam za biurkiem w obskurnym pokoju Wydziału do Zwalczania Przestępczości Gospodarczej Komendy Miejskiej w Krakowie. Budynek mieścił się na terenie Nowej Huty. Wypełniałam protokół przeszukania, licząc podróbki płyt CD (w tych czasach nie było Spotify, ludzie na bazarach kupowali muzykę na pirackich płytach). Jakaś mysz przebiegła mi właśnie pod stopami. Szalenie bałam się myszy, ale zignorowałam ją. Dzień wcześniej spędziłam kilkanaście godzin, wożąc jednego faceta z aresztu (tak zwanego dołka) do prokuratury i z powrotem. Dwa dni wcześniej poł dnia spędziłam na obserwacji, siedząc w starym polonezie (w Wydziale PG mieliśmy takie trzy — dwa seledynowe i jeden bordowy). Ograniczona ilość ruchu w aucie i konieczność koncentracji przez 5 godzin doprowadzały mnie do szaleństwa. Nie wiem, czy wiesz, ale stres przeżywasz zarówno wtedy, gdy masz za dużo bodźców, jak i wtedy, gdy masz ich zbyt mało. Chwilę wcześniej dostałam mianowanie z podkomisarza na komisarza, więc byłam dumna, ale czułam też, że muszę koniecznie coś zmienić. I nie chodziło o to, że zarabiam 3 i poł na rękę. Jakoś w tamtych czasach i z moimi potrzebami było to OK. Chodziło o to, że się po prostu nudziłam. Choć praca w przestępczości gospodarczej była na swój sposób prestiżowa, porównując do innych obszarów pracy policji, była bardzo daleka od moich młodzieńczych wyobrażeń o polskiej wersji Policjantów z Miami. Nie zastanawiałam się zbyt długo, gdy zaproponowano, bym pojechała na pewien wyjątkowy kurs operacyjny, który mógł mi otworzyć kolejne drzwi do kariery. Okazało się, że aby w ogóle zakwalifikowano mnie na ten kurs, muszę się udać na rozmowę do Warszawy, do Komendy Głównej Policji. Przed drzwiami pokoju tłoczyło się bardzo dużo ludzi, którzy przyjechali po to samo z rożnych zakątków Polski. Wspomnieniami cofnęłam się o 8 lat, do chwili, gdy przez 5 dni egzaminowali nas w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie. Tłum więc nie zrobił na mnie wrażenia. Nigdy nie przerażało mnie to, że setki osób chcą tego samego co ja, nie czułam się od nich ani lepsza, ani gorsza. Zawsze jednak czułam się lepiej przygotowana. I zwykle byłam lepiej przygotowana. Jeśli nie, nie traciłam czasu swojego ani innych na oglądanie mojej improwizacji. Chcesz zrobić wrażenie, chcesz się sprawdzić, chcesz wypaść lepiej niż większość? Przygotuj się. To moja dewiza. Nie myl przygotowania z perfekcjonizmem. To zupełnie dwie rożne rzeczy. Dziś, z perspektywy lat, wiedzy oraz roli trenera i psychologa, nadal stwierdzam, że ta strategia jest bezbłędna. Gdy drzwi się otworzyły, za biurkiem siedziało trzech oficerów i jedna pani psycholog. Mieli mnie trochę przemaglować, by stwierdzić, czy się nadaję. Wcześniej już przeszłam kilkugodzinny test na komputerze. Trochę się stresowałam, ale nie zjadała mnie trema. Miałam na takie spotkania swój patent. Zdecydowałam, że moim celem w tamtym momencie nie jest dostać się na kurs, poprowadzić bezbłędną autoprezentację, przekonać ich, że to mnie powinni wybrać. Moim celem było wyłącznie, aby w trakcie tego spotkania wypaść jako osoba opanowana, słuchająca i pewna swoich kompetencji. Moim celem było też poprowadzić sensowną rozmowę, na ile się dało partnerską, pomimo kontekstu wyciągniętego żywcem z idei Mam talent. Gdy weszłam do pokoju, podeszłam do każdej z oceniających mnie osób i zwyczajnie podałam im dłoń. Kilka tygodni później okazało się, że byłam jedyną z całego tego tłumu, która wykonała taki gest względem gospodarzy. Być może pomyślisz, że według savoir-vivre to przecież oni powinni się przywitać pierwsi, to oni powinni podejść do mnie. Być może, ale w wielu życiowych sytuacjach nie ma znaczenia, co się powinno, a czego nie. Pamiętaj — jeśli chcesz kreować sprzyjającą Ci rzeczywistość, weź za nią odpowiedzialność, a nie zdawaj się na ustalane przez innych zasady, nawet jeśli są słuszne. Dostałam się na kurs, na którym byłam jedyną dziewczyną. Od razu poczułam dystans i brak przyjaznych gestów ze strony wszystkich pozostałych uczestników. Było to przykre, bo kurs, o którym za wiele nie mogę otwarcie napisać, był bardzo trudny, wycieńczający i angażujący w grupowe działania. Postanowiłam, że się nie dam. Nie rozmyślałam na ten temat za dużo. Skupiłam się na zadaniach, a stres rozładowywałam, biegając przed zajęciami, o 6 rano, co wprowadzało w osłupienie nawet organizatorów, bo z reguły zadania kończyliśmy około 2 w nocy. Nie wszyscy uczestnicy przeszli kurs. Ja kilka miesięcy po nim dostałam ofertę pracy w CBŚ w Warszawie. A wiesz, co było kluczem do tej okazji? Nie to, że świetnie sobie radziłam i nie to, że wysłałam tam swoje CV, ani to, że wchodziłam komuś w tyłek czy że się z kimś przespałam (po czymś takim straciłabym poczucie własnej wartości). Po prostu na kursie każdego z wykładowców, którzy byli praktykami i z reguły jakimiś kierownikami czy naczelnikami w KGP, starałam się maksymalnie dopytać, na czym polega zadanie (zawsze były jakieś zadania). Następnie starałam się zrobić je jak najlepiej. A na końcu, niezależnie od wyniku, prosiłam o feedback. Dzięki temu zapamiętano mnie jako „tą, której zależy”. Kolejne lata pracy w Centralnym Biurze Wywiadu KGP, a potem Biurze Wywiadu Kryminalnego, szkolenia w Europolu w Hadze i niezliczone akcje w terenie dały mi upragnioną wersję Policjantów z Miami, ale wcale mnie nie uszczęśliwiły. Nadal czułam, że nie pasuję do policji. Dawno już byłam nadkomisarzem i czekało mnie mianowanie na podinspektora. Sama instytucja, hierarchia i relacje z niektórymi przełożonymi sprawiały, że czułam bol brzucha, gdy co rano się budziłam. Tutaj muszę podkreślić, że oczywiście zdarzali się fajni przełożeni, miałam też wokół siebie mnóstwo fantastycznych ludzi, którzy mnie wspierali — od samego Komisariatu Policji w Barlinku, przez Komendę Miejską w Krakowie i kończąc na Komendzie Głównej. Mimo wszystko, mimo tych pozytywnych aspektów, wciąż za czymś tęskniłam i czułam się niespełniona. Miejsce, o którym marzy co drugi policjant w Polsce, dwie belki i gwiazdka na pagonach, wysoki status władzy, pewna pensja — porzucić czy pozostać, mimo że marzy się o czymś innym? Co Ty byś zrobił?
Wielka zmiana. Jak ją zaplanować i przejść z sukcesem?
Analiza przypadku
Zanim zostałam psychologiem i trenerem, zanim zaczęłam występować na konferencjach i prowadzić coachingi menedżerskie, robiłam wszystko, by zdobyć doświadczenie, nauczyć się, zmienić swoją mentalność. Jeszcze zanim przeniosłam się do CBŚ, mając 27 lat, wiedziałam, że kiedyś będę chciała robić w życiu coś innego. Miałam wówczas dwa bardzo ograniczające mnie przekonania:
• Nie potrafię nic innego, więc trudno porywać się z motyką na słońce.
• Skoro zainwestowałam tak dużo w pracę, którą mam, to nie warto jej zostawiać. W końcu coś musi się zmienić na lepsze.
Zauważ, że w naszym życiu często występuje coś, co naukowcy nazywają paradoksem hazardzisty lub złudzeniem gracza. W uproszczeniu: jeśli grasz wystarczająco długo, w końcu musisz wygrać. Ani w życiu, ani w hazardzie ta teoria nie działa. Faktem jest natomiast, że jeśli włożyliśmy w coś bardzo dużo wysiłku, na przykład w tytuł naukowy, w biznes, w związek, w karierę, to trudno nam to porzucić, nawet jeśli jesteśmy rozczarowani efektem. Zyskiem okazuje się brak straty, czyli uchronienie się przed rezygnacją. Musielibyśmy przyznać przed samym sobą, że przepaliliśmy jakiś potencjał w postaci czasu, energii, pieniędzy, więc kontynuujemy to, co zaczęliśmy. Gdy jesteśmy rozczarowani efektem, czy porażką w tej sytuacji jest zrezygnować z dalszego działania w tym temacie, czy zrezygnować ze zmiany?
Rok 2011
— Czy gdy stanę się bardziej świadoma, to znów polubię swoją pracę i pozbędę się tego poczucia wypalenia? — zapytałam specjalistkę w ramach wizyty w Przychodni Zdrowia Psychicznego MSWiA na Wołowskiej. Przyjmująca mnie pani okazała się psychiatrą. Uprzedziłam ją, że nie przyszłam po żadne prochy, tylko jakąś sugestię, co zrobić ze swoim życiem zawodowym. — Nie, nie, proszę pani — odparła sympatycznym głosem. – Szczerze? Raczej nabędzie pani pewności, że trzeba zostawić tę służbę w cholerę. To mówiąc, poleciła mi terapię poznawczo-behawioralną w celu zniwelowania skutków wypalenia zawodowego. Po odbyciu pięciu spotkań z bardzo fajną terapeutką poczułam, że jednak potrzebuję czegoś bardziej radykalnego. Że muszę czegoś doświadczyć, a nie tylko o tym rozmawiać. To było 2 lata przed moim odejściem z policji. Już wtedy byłam na etapie szukania różnych rozwiązań. Chodziłam na kursy inteligencji finansowej, załapałam się na chwilę do jakiegoś MLM-u, skończyłam kursy NLP, nawet dostałam pozwolenie na prowadzenie franczyzy polegającej na nauce szybkiego czytania i mnemotechnik. To ostatnie nie było łatwe. Zgodę na dodatkowe zajęcie, poza służbą, które miało mi przynosić jakikolwiek przychód, musiałam otrzymać od swoich przełożonych (czytaj: od Komendanta Głównego Policji). Gdy próbowałam każdej z tych rzeczy, wierzyłam, że to właśnie to! „To jest moja przyszłość” — mówił mój wewnętrzny fascynat głosem Alicji z Krainy Czarów. Po czym po kilku miesiącach odzywał się mój wewnętrzny sceptyk, charczący jak Al Pacino w Ojcu chrzestnym: „To nic osobistego. To czysty biznes”. I chodzi o to, że nawet jeśli pójdziesz drogą, którą nie chcesz dalej iść, to i tak zyskujesz — doświadczenie, kontakty i świadomość, czego nie chcesz. W rozdziale 7., „Life hacking. Na skróty do sukcesu”, koniecznie przeczytaj o technice przeskakiwania między drabinami, a dowiesz się, że największy wzrost można uzyskać nie liniowo, a zygzakiem, odbijając się coraz bardziej od punktu pierwszego doświadczenia zmiany.
Czy zainwestowałam dużo czasu i pieniędzy? Tak.
Czy się opłacało, mimo rezygnacji? Tak.
Czy Ciebie zachęcam do tego samego? Tak. Nie. Nie wiem.
To w sumie Twoja sprawa. Ale jeśli ten mój case study Cię zachęca, to świetnie.
Zanim odeszłam z poprzedniej pracy, zaczęłam zarabiać pierwsze pieniądze na coachingach i szkoleniach. Napisałam też pierwszą książkę — SpecBabkę — i zaplanowałam jej publikację na mój moment odejścia z policji. Miałam też prostą technikę, która przyspieszyła mój rozwój jako eksperta. Gdy byłam po jakimkolwiek kursie czy szkoleniu, od razu robiłam sama z tego kurs i szkolenie. Choćby za niewielkie pieniądze, ale byłam pewna, że wtedy uczę się najwięcej. Nawet później, gdy zaczęłam magisterkę z psychologii, robiłam to samo. Po pierwszej sesji od razu robiłam kursy online, lajwy i webinary z tego, czego nauczyłam się na Uniwersytecie SWPS, dopasowując język i poziom wiedzy do swoich słuchaczy. Wychodziłam z założenia, że jeśli nie potrafię czegoś wytłumaczyć prosto lub przez metaforę, to nie rozumiem tego wystarczająco dobrze.
Moje porażki i te nieprzyjemne momenty, gdy rzeczywistość zakrzywia się nie w tę stronę
Jeśli od początku z uwagą czytasz książkę, wiesz już, że mam bardzo jasne rozumienie porażek. Aby coś się udało, potrzeba kilku czynników: odpowiedniego przygotowania, odpowiedniej grupy docelowej, odpowiedniego kontekstu i odpowiedniego timingu (czasu). Jeśli jedna z tych rzeczy nie zagra, zaliczamy tradycyjnie rozumianą porażkę, a mniej drastycznie to ujmując, negatywną informację zwrotną z rzeczywistości, z którą weszliśmy w interakcje. Dam Ci przykład. Wyobraź sobie bardzo utalentowanego muzyka, który staje w przejściu metra w Chicago i zaczyna grać na skrzypcach. Gra najpiękniejsze utwory Bacha. W ciągu 43 minut przystaje na chwilę 6 przechodniów, a grajek w tym czasie zbiera około 32 dolarów. Sukces czy porażka? Gdy dowiadujemy się, że grajkiem jest Joshua Bell, światowej klasy skrzypek, grający na skrzypcach wartych 3,5 miliona dolarów, wykonanych ręcznie przez samego Stradivariego w 1713 roku, możemy znów się zastanowić: sukces czy porażka? Powiedzmy, że się zgadzamy, iż to porażka. A gdy dodamy, że bilety na jego koncerty kosztują średnio 100 dolarów, znów pojawia się pytanie: Czyja to porażka? Porażka Joshuy czy może ponad tysiąca pasażerów metra, którzy nie skorzystali z okazji posłuchania wirtuoza? Gdy ktoś nie chce mnie słuchać, nie kupuje moich kursów, płaci moim kolegom po fachu więcej niż mnie tylko dlatego, że nie miał okazji mnie lepiej poznać lub że koledzy są mężczyznami (wciąż to się zdarza), to sobie myślę, że ci ludzie są jak pasażerowie metra, którzy minęli Joshuę Bella, nie zauważając go. I nie chodzi o to, że powinni, nie chodzi też o to, że Joshua zrobił coś źle czy że ja robię coś źle. To po prostu nie ten kontekst, nie ten timing, nie ta grupa docelowa. Nie mam problemu z tak zwanymi porażkami, bo przestałam je traktować personalnie. Czasem zdarza się też tak, że jest właściwy czas, właściwe miejsce, właściwa grupa, a zamierzony efekt nie występuje. Porażki porażkami, ale są też momenty, gdy po prostu spotykasz niewłaściwych, toksycznych ludzi, którzy niezależnie od tego, co zrobisz, będą dążyć do ośmieszenia Cię, wykorzystania, mobbingu lub co najmniej umniejszenia Ci. Nie jesteś w stanie wymazać czarodziejską różdżką stereotypów, uprzedzeń, agresji u innych. W swojej karierze, zarówno policyjnej, jak i tej na scenie, miałam nieprzyjemne momenty — zaskakujące, niesprawiedliwe, niesłuszne i bardzo przykre. Nie chcę ich opisywać, bo przestrzeń tej książki nie jest dla mnie środkiem do przechodzenia terapeutycznego katharsis, zresztą jakoś na bieżąco radzę sobie z rozczarowaniami, ale pragnę wyciągnąć z tego jeden wniosek: Niezależnie od naszych najlepszych intencji życie podsyła nam osoby i zdarzenia, które wywołują złość, smutek, wstyd, strach. I nawet gdy szukasz w tym jakichś lekcji na przyszłość, nie znajdujesz. Może tylko taką, że każda droga do celu bywa czasem wyboista, błotnista i pełna przeszkód. Do drogi ani do pogody nie mamy pretensji, że takie są. Trzeba to przejść, przeczekać i iść dalej. I podobnie jest z ludźmi i zdarzeniami, które spotykamy w życiu. Być może stwierdzisz: „No dobrze, ale ludzie mają świadomość, a droga czy pogoda jej nie ma”. Owszem, ale strumień świadomości każdego człowieka płynie w obranym przez niego kierunku. Jest bardziej jak snop światła niż słońce oświetlające pół świata. A czasem ta świadomość jest bardzo ograniczona przez jego własne emocje. Możesz próbować go uświadamiać, pouczać, ostrzegać, ale zadziała to tylko pod warunkiem, że będzie chciał Cię wysłuchać. Większość osób jednak nie ma tej gotowości. Nie wszystkie „złe” zdarzenia czegoś nas uczą. Nie wszystkie mają sens. Po prostu są. Trzeba je przejść i iść dalej. Na początku zadaj sobie dwa pytania. Albo ja zadam je Tobie, a Ty pomyśl:
• Czy praca, którą masz, warta jest ceny, którą za nią płacisz? (Tak, nawet jak zarabiasz na swojej pracy, to także za nią płacisz, choćby stresem, odpowiedzialnością, czasem).
• Czy przy ludziach, z którymi obcujesz, zyskujesz co najmniej tyle, ile tracisz (energii, zaangażowania)?
Fejsbukowe motta co jakiś czas próbują nas wyrwać z życia na autopilocie, zadając pytanie (zdaje się, że dość retoryczne): „Co byś zrobił, gdyby to był ostatni dzień Twojego życia?”. Rzecz w tym, że nie możemy żyć dniami, jak gdyby były naszymi ostatnimi. Robilibyśmy rzeczy skrajnie szalone lub niezmiernie głębokie, uduchowione, nostalgiczne. A może byśmy zamarli w bezruchu jak ofiara obezwładniona lękiem.
Nie wiem. Nie chcę zadawać takiego pytania sobie ani innym. Wolę zainicjować inną rozmowę. Pomyśl:
Co byś zrobił, gdybyś wiedział, że czeka Cię jeszcze 100 lat życia?
Jak dziś wyglądałby Twój dzień, gdybyś wiedział, że w ciągu najbliższych 10 lat czekają Cię trzy duże zmiany?
Podsumowanie:
- Trawa zawsze wydaje się bardziej zielona u sąsiada. Nawet jeśli okazuje się, że tak nie jest, zawsze warto przeskoczyć kolejny płot. Choćby dla samego doświadczenia skoku.
- To, co za zakrętem, albo nas przeraża, albo fascynuje. Nie ma sensu się bać ani za bardzo nakręcać. Z czasem wszystko okazuje się „normalne”, lecz zawsze warto pokonywać te kolejne zakręty, bo sama podróż jest celem.
- Zawsze się przygotowuj do wszelkich rozmów, testów, rekrutacji. To nie zawsze musi być zdobyta wiedza czy popis umiejętności. Przede wszystkim odpowiedz sobie na pytania: „Czego chcesz?”, „Od jakiej strony chcesz się pokazać?”, „Co trzeba zrobić, by nie wypaść sztucznie?”.
- Podziel wielki cel na małe. Podczas rozmów kwalifikacyjnych postaw na zbudowanie zaufania czy po prostu dobrą, klejącą się rozmowę, a nie pretensjonalną autoprezentację czy chęć przekonania innych, że nikt nie nadaje się do tej pracy lepiej niż ty.
- Traktuj rozmowy kwalifikacyjne, rekrutacje, samplingi jako doświadczenia i okazje do robienia sobie kontaktów. Po 3 – 4 takich próbach Twój mózg na tyle się do tego przyzwyczai, że kolejną rozmowę kwalifikacyjną potraktuje jak herbatkę u cioci na imieninach.
- Jeśli chcesz kreować sprzyjającą Ci rzeczywistość, weź za nią odpowiedzialność, a nie zdawaj się na zasady ustalane przez innych.
- Tam, gdzie się da, proś o feedback. Nie bój się krytyki. Natychmiastowa informacja zwrotna pokazuje nasze działanie z perspektywy innych.
- Umysł czasem łapie nas w pułapkę przekonania, że nie zostawia się tego, w co się dużo zainwestowało. To tak zwany paradoks hazardzisty. Zyskiem staje się uchronienie się przed stratą. Z każdym kolejnym miesiącem tracimy jednak kolejne okazje. Podobnie rozbitek dryfujący na tratwie boi się zostawić kawałek drewna, by dopłynąć do wyspy lub przepływającego okrętu.
- Ze zmianą jest jak z przechodzeniem na drugi brzeg rzeki. Możesz po prostu najpierw zbudować most, który połączy to, co nowe, z tym, co stare, bez konieczności brodzenia po kolana w mule.
- Najwięcej się uczysz, gdy uczysz innych.
- Gdy z czegoś rezygnujesz, zawsze robisz przestrzeń na nowe.
- Nie wszystkie „złe” zdarzenia czegoś nas uczą. Nie wszystkie mają sens. Po prostu są. Trzeba je przejść i iść dalej.
Informacje zawarte w tym artykule to fragmenty 2 rozdziału książki „Błękitny umysł. Myśl na odwrót, działaj na opak, poznaj nieznane!” (autor: Kinga Pingot).
Aby dowiedzieć się więcej zachęcamy do zakupu:
https://onepress.pl/ksiazki/blekitny-umysl-mysl-na-odwrot-dzialaj-na-opak-poznaj-nieznane-klaudia-pingot,bleumy.htm#format/d